Przemierzam ogromne wypolerowane tafle marmuru czy innego granitu w kierunku kolejki. A zresztą stanę sobie na ruchomym chodniku, w końcu jestem straaaasznie zmęczona podróżą, i podjadę sobie do Maglev. Nazwa od magnetycznej lewitacji- jak dla mnie supertrafnie wymyślona dla unoszącego się 10cm nad ziemią kolosa. Mam gotówkę za walizkę, wiec kupuję bilet w okienku i ustawiam się na peronie, zwykłym. W odróżnieniu od naszych czyściutki. Dziwnie tylko patrzy się na miejsce gdzie zamiast szyn jest beton, jakby niedokończona budowa torowiska. Niezbyt dużo osób oczekuje, ale i pociąg kursuje często, więc nie dziwi mnie to wcale.
Jeju jestem w Chinach naprawdę. Blondynka niebieskooka wywołuje spore zaciekawienie. Nie ja, mała.
Bacznie obserwuję wszystkich, losując w myślach kogo mogę poprosić o pomoc we wtarabanieniu się do środka z moim majdanem. Zresztą z tymi tobołami wyglądam jak rasowa Chinka z TV podróżująca w okresie Nowego Roku :P Dziwne nie jest. Śmieję się do tej wizji udając, że to do dziecka.
Czytam folder: 30km w 8minut a myśli mi uciekają do Polski. Przeliczam odległości: 20minut i jestem w Zakopanem, godzinka i pokonana trasa Kraków- Warszawa. Fajnie by było. Ale biorąc pod uwagę, że koszt budowy 10km torowiska to prawie 2 mld dolarów, to tego się nie doczekam ;) Pociąg już jest. Para młodych Chińczyków, którą kojarzę z samolotu oferuje mi pomoc. Super. Pamiętam tą dziewczynę, bo miała na pokładzie jako podręczny bagaż suknię ślubną. Pewnie emigranci będą w kraju przodków się żenić.
O, siadamy razem na tą chwilkę i zaliczam wtopę- moja historyjka o ślubie była prozaiczna. Polecieli na wycieczkę do Paryża, On się oświadczył i zakupili suknię od projektanta... I niby człowiek nie myśli stereotypami... Ale ja od razu bym w myślach taką romantikstory wykreśliła jako nieprawdopodobną. Chcą mieć najpierw synka później córeczkę. Mogą mieć parkę, bo obydwoje są jedynakami. Tymczasem Zuzia, która ma fioła na punkcie telefonów- najlepsza zabawka na świecie - wyciąga ręce i dostaje go od niej do zabawy na czas podróży! Do tego nie mogę przywyknąć i stresuje mnie wizja upadającego aparatu, oczywiście najnowszej generacji. W Polsce mnie na taki nie stać. Ani w Chinach. Przekupiona jedzie u niej na kolanach, a ja próbuję zrobić jakieś zdjęcie. Może cyknę wyświetlacz z szaloną prędkością?
Jeszcze chwalę się karteczką z adresem tych miejsc zakupowych wypisanych przez kobietę z samolotu i kolejny raz mam opad szczęki. Oświecają mnie, że to namiary na najdroższe centrum zakupowe. Czyli laska, która obok mnie siedziała na pokładzie, miała na sobie ciuchy za grube tysiące. No cóż, chyba nie będą mi potrzebne te namiary na butiki gdzie torebki kosztują kilka tysięcy dolców..
Jakie "chyba"?
Dlaczego myślałam, że oni tam gdzieś wszyscy biedni. Niby wiem, że nie, a przeszło mi przez myśl, że miała na sobie podróbki. Dlaczego nie pomyślałam, że dziewczyny z Chin stać na suknie z Paryża? Niniejszym sorry i w ogóle już tak nie będę. Nastawiam się na permanentne zdziwienie, albo jeszcze lepiej na "wiem, że nic nie wiem".